Hejołka! W dzisiejszym wpisie chciałabym podzielić się z wami moimi przemyśleniami na temat relacji romantycznych. Ten temat ostatnimi czasy bardzo mnie interesuje, jak i bezpośrednio dotyczy. Opowiem o szukaniu miłości, stawianiu siebie na pierwszym miejscu oraz wielu przyjemnych jak i trudnych do przeżywania emocjach. Zapraszam!
Zacznę od tego, że osobiście nigdy w moim życiu nie miałam do czynienia z relacją romantyczną, dopóki nie poznałam mojego ówczesnego chłopaka 3 miesiące temu. Od kiedy pamiętam powtarzałam ciągle jedno i to samo “nie, nie mam i nie będę miała chłopaka, to nie dla mnie, nie potrzebuję tego, jestem niezależna i sama dam sobie ze wszystkim radę”. Byłam w tej kwestii taką zosią samosią. Ale wydaje mi się, że moja niechęć do nawiązywania takich relacji miała swoje źródła.
Po pierwsze, zawsze w moim otoczeniu związek był czymś wstydliwym, śmiesznym. To, że ma się chłopaka. Wszelkie okazywanie miłości takie jak trzymanie się za ręce czy przytulanie było absolutnie niezręczne, zawstydzające i cringowe. Nawet wręcz powiedziałabym, że krytykowane.
Po drugie, jako małe dziecko obserwując małżeństwo moich rodziców, nigdy nie chciałam mieć w swoim życiu czegoś podobnego. Wiem, zabrzmiało to tak, jakby ich związek był okropny. Może dla nich taki nie był, ale dla mnie, z perspektywy dzieciaka, tak. Ciągłe kłótnie, krzyki, groźby i zastraszanie rozwodem. Naprawdę, według mnie wtedy więcej spokoju miało się będąc samemu niż w takiej relacji. Bo po co dokładać sobie tyle nerwów.
No i po trzecie, zdecydowanie bałam się odrzucenia, dlatego nawet nie próbowałam nawiązywać jakichkolwiek relacji romantycznych. Bo każda próba wiązała się z możliwością odniesienia “porażki”. Od kiedy pamiętam, relacje romantyczne były dla mnie takie zakazane. Niedostępne. Widziałam je dookoła mnie, jednak wiedziałam, że ja takiego czegoś nigdy mieć nie będę. Bo jestem xyz. Jestem zbyt mało atrakcyjna, mam nie takie kształty ciała, jestem zbyt mało ciekawa. Inni mogą wchodzić w związki ale ja nie jestem na tyle interesująca, aby ktoś wszedł w związek właśnie ze mną. Takie było moje myślenie, w sumie aż do niedawna. Brało się z takiego ogromnego uczucia bycia niewystarczającym, z niskiej samooceny, z lęku. Jak już wspomniałam, wszelkie okazywanie uczuć wydawało mi się jakieś magiczne, niedostępne dla mnie, przez to, jak wyglądało to u mnie w domu.
Dopiero będąc w związku zauważyłam, jak wiele rzeczy mam do przepracowania biorących się z dzieciństwa i obejmujących właśnie relacje romantyczne. Jak wiele pracy muszę włożyć w to, żeby mieć zdrowy obraz miłości, który przecież powinnam mieć od zawsze. Ale nie mam tu pretensji do moich rodziców, czy najbliższego otoczenia. Zdaje sobie sprawę z tego, że może oni również nie zaznali takiej miłości, na tamten moment nie wiedzieli lepiej. Już nie ma we mnie żalu. Czuję jedynie smutek i współczucie, uruchamia mi się empatia. Wracając, to naprawdę mnie zadziwiło, że nawet nie mając absolutnie żadnego osobistego negatywnego doświadczenia w związkach, w mojej głowie potworzyły się pewne schematy, które zauważałam jako dziecko w otoczeniu. Jak wielki miało to wszystko na mnie wpływ. Dzieciństwo naprawdę kształtuje człowieka. Dopiero teraz będąc na terapii to wszystko odgrzebuje, próbuje się tym wszystkim zaopiekować i dać sobie to, czego kiedyś nie otrzymałam. Przytoczę kilka mechanizmów, nad którymi obecnie pracuję, a które mają swoje źródełko w dzieciństwie.
Po pierwsze, lękowy styl przywiązania. To przede wszystkim. Nigdy nie pomyślałabym, że tak bardzo boję się utraty drugiej osoby, dopóki nie poznałam mojego chłopaka. Dopiero wtedy wszystkie kwiatki z mojego wnętrza zaczęły wychodzić na zewnątrz. Zauważyłam jak wielki lęk czuję. Lęk przed odrzuceniem, lęk przed porzuceniem. Że on nagle przestanie mnie kochać, że znajdzie sobie kogoś bardziej interesującego ode mnie, że się mną znudzi. Pamiętam jak ten cały lęk nagle mnie przytłoczył. Nie dawałam sobie rady z tymi wszystkimi katastroficznymi myślami. Co najważniejsze,on nie dawał mi absolutnie żadnych powodów do zmartwień czy myślenia w ten sposób. Pokazywał mi na każdym możliwym kroku jak bardzo mnie kocha, że jestem dla niego ważna. I mimo tego, że miałam naoczne “dowody” na nieprawdziwość moich czarnych myśli, i tak ciężko było mi się od nich odłączyć. Patrząc na to teraz, jestem z siebie niesamowicie dumna. Bo owszem, czasem te myśli jeszcze się u mnie pojawiają, ale przez to, że nie nadaje im absolutnie żadnej wagi, jest ich coraz mniej. A ja czuję się bezpiecznie w moim związku. Fakt, również mam bardzo kochanego chłopaka, przy którym po prostu nie mam żadnych powodów do obaw.
Przepracowałam ten temat na terapii, bardzo pomogło mi również odnalezienie źródła tego problemu, które jak można się spodziewać, miało swój początek w dzieciństwie. Pamiętam, że od zawsze relacja moich rodziców była dla mnie bardzo zmienna, wybuchowa, pełna obaw i niepewności. Nie czułam bezpieczeństwa ani spokoju. Pamiętam, że gdy miałam 7-8 lat, moi rodzice znowu się kłócili. Mama zaczęła pakować walizkę, krzyczała że nigdy tu nie wróci. Wybiegała z domu, wsiadała w auto i odjeżdżała, a ja biegłam za nią krzycząc “mamo, mamo, nie idź, mamo zostań”. Wpadałam w histerię bojąc się, że stracę rodzica. Aż przechodzą mnie ciary jak o tym pisze, ale to kurwa przykre. Pamiętam, że takie sytuacje zdarzały się na tyle często, że później już nie wywoływały u mnie głębszych emocji, jedynie zirytowanie, że znowu jest to samo. Tak więc pamiętam, że nie czułam bezpieczeństwa. W każdej chwili mogłam kogoś stracić. Gdy rodzice się kłócili, często stawiali mnie w pozycji wyboru. Wybierz tatę albo wybierz mamę. Pamiętam, że gdy wybierałam tatę, mama była na mnie zła. Leciały teksty w stylu “tak kochasz swojego tatusia to biegnij do niego, co tu do mnie przyłazisz, przecież tatuś jest wspaniały a mama popierdolona”. Tak więc miłość, którą powinnam dostawać bezwarunkowo w dzieciństwie, była również uwarunkowana tym, kogo wybiorę. Już w ostatnim wpisie opisywałam, jak wiele rzeczy jako dziecko robiłam, aby zyskać miłość, uznanie. Najlepsze oceny, próba zaimponowania rodzicom, ciągłe zmienianie wyglądu i anoreksja. To wszystko aby zasłużyć sobie na miłość.
Uhhh zeszłam trochę z tematu relacji romantycznych, długa historia mua. Ale ze wszystkiego co tu napisałam można stwierdzić, że od zawsze takie relacje były dla mnie niebezpieczne, nie dla mnie, pełne obaw, niepokoju i lęku. I coś musiało odwrócić trochę bieg tej historii, bo miłość przyszła do mnie w najmniej oczekiwanym momencie, ale jednocześnie najlepszym. Pamiętam, że rozmawiałam na terapii, że jestem wreszcie tak bardzo gotowa na nowe relacje, że mam teraz tak dużo przestrzeni, że jestem taka zadowolona. Choć nie ukrywam, tematy miłosne były dla mnie nadal tematami tabu. I wtedy właśnie poznałam mojego chłopaka. Zupełnie przypadkiem, mimo tego, że chodziliśmy do tej samej szkoły, ba, nawet na te same lekcje. Pamiętam jak bardzo mnie zafascynował, gdy prowadziliśmy konwersację. On zadawał pytania, interesował się tym, co mam do powiedzenia, chciał mnie słuchać. Był taki aktywny w rozmowie. Potem napisałam pierwszą wiadomość. Pisaliśmy długo, godzinami. Był bezpośredni, od razu powiedział mi o tym, czego chce. Zakochałam się po uszy huehue. Pamiętam, że nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Byłam tak podekscytowana, a jednocześnie było we mnie baaardzo dużo lęku. Pamiętam, że ten lęk był tak silny, że przez pierwsze 2 tygodnie nowej znajomości bolał mnie brzuch, było mi niedobrze. Tak bardzo bałam się, że powiem lub zrobię coś nie tak, a wreszcie spotkałam osobę, na której tak bardzo mi zależy i nie chcę jej stracić. Włączyła mi się ogromna nadkontrola sytuacji. Chciałam mieć wszystko pod kontrolą, dlatego wolałam początkowo pisać wiadomości, aniżeli rozmawiać w realu. Po prostu pisanie dawało mi więcej bezpieczeństwa, była mniejsza szansa na to, że powiem coś nie tak, czy zrobię coś głupiego. Ciągle czytałam artykuły, co powinno się mówić, jak powinno się zachowywać. Bałam się, że popełnię błąd. Przez tak wielką ilość lęku zastanawiałam się, co jest ze mną nie tak. A może to jest zła relacja, skoro odczuwam tak wiele nieprzyjemnych emocji. Przechodziłam przez tak wiele wątpliwości.
Potem zrozumiałam, że to nie jest nic ze mną nie tak, ani z obiektem mych westchnień (przysięgam, zaśmiałam się pisząc to). Po prostu nowa sytuacja odblokowała całe bagno, które było we mnie uśpione i czekało na ten właśnie moment, aby wyjść na powierzchnię. Te wszystkie sytuacje z dzieciństwa, uczucie niezasługiwania na miłość, lękowy styl przywiązania, uczucie bycia niewystarczającym, lęk przed stratą. To wszystko uaktywniło się w tej nowej dla mnie sytuacji, i było to moją odpowiedzialnością, żeby tymi wszystkimi kawałkami się zaopiekować, żeby je zrozumieć i przytulić.
Często słyszę, że żeby być w relacji romantycznej trzeba pierw kochać siebie, być “ogarniętym człowiekiem”. I częściowo się z tym zgadzam, bo nie możemy uzależniać naszego samopoczucia, szczęścia od drugiej osoby. Uważam, że związek tworzą dwie odrębne jednostki, które mają swoje zainteresowania, swoich przyjaciół, swoje cele, i łącząc się ze sobą, wzajemnie się wspierają, dają sobie miłość, bezpieczeństwo. Łączą się ze sobą, mając coś przedtem. Nie budują całej swojej tożsamości na drugiej osobie. To byłoby bardzo toksyczne i destrukcyjne. Z drugiej strony, każdy ma coś. Każdy ma swój bagaż doświadczeń, trudności, nie możemy oczekiwać, że druga osoba będzie miała całkowicie ogarnięte życie. I pamiętam, że to właśnie wzbudzało we mnie niepewność. Bo ja mam dużo swojego shitu. I bardzo nie chciałam komuś go dokładać, bo wiem, że każdy przechodzi przez coś, a ja nie chcę być dla nikogo dodatkowym bagażem. Ale z czasem ogarnęłam że właśnie o to chodzi. Są dwie osoby, które chcą być ze sobą. Mój chłopak chce być ze mną. Ze mną, która jest szczęśliwa, ma swoje cele, jak i ze mną, która ciągnie za sobą niezłe bagno. I ja nie jestem obciążeniem. Wchodząc w związek właśnie na to się piszemy. Żeby być dla tej ukochanej osoby i nie chcieć jej “wyidealizowanej wersji”. Tylko chcieć ją całą, taką, jaką jest. Po prostu dostałam pełną akceptację całej mnie. I z tym shitem i z tym szczęściem i ze wszystkim co jest pomiędzy. Pamiętam, że dzieliłam się tymi niepewnościami, i za każdym razem dostawałam zrozumienie. Naprawdę jestem za to wszystko tak bardzo wdzięczna. Wdzięczna mojemu chłopakowi za to, że był pierwszą osobą, która dała mi bezwarunkową miłość i która chciała mnie za mnie. I vice versa, ja chcę go całego, go z całym jego shitem. Bo po prostu go cholernie kocham.
Tak więc może początek tej relacji to nie były tylko motyle w brzuchu, ale również wiele niepewności, lęku. I to jest okej, tak moje ciało reagowało na nową, zupełnie mi nie znaną sytuację. Bo to rzeczywiście spory przeskok z braku jakiejkolwiek relacji damsko-męskiej, do wejścia w pierwszy związek i bliskości. Trochę czasu mi zajęło, żeby się całkowicie odblokować. Bo na początku czułam się zamrożona emocjonalnie. Niedostępna. Ale wraz z kolejnymi próbami było coraz lepiej. Pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałam “kocham cię”. To było dla mnie tak bardzo nierealne, poczułam jakbym nie była tu i teraz, jakby nie było mnie w moim ciele. Czułam, że jestem gdzieś indziej. Pamiętam, że nie umiałam nic odpowiedzieć ani się ruszyć. Później byłam bardzo na siebie o to zła. Ale teraz podchodzę do siebie z empatią i zrozumieniem. Wiem skąd to się bierze, wiem, co mogę z tym zrobić.
Całkowicie się odmroziłam podczas mojego pierwszego długiego pocałunku. Nie umiem dokładnie opisać tego uczucia, ale naprawdę poczułam taki wielki spokój. Że wreszcie wszystkie mury runęły. Pamiętam, to był dla mnie bardzo ważny i magiczny moment. Zaczęłam bardzo wychodzić ze swojej strefy komfortu. Później pierwszy raz to ja powiedziałam kocham cię, zainicjowałam pocałunek, dotyk. Poczułam się taka wolna i przeszczęśliwa. Od zawsze myślałam, że moim językiem miłości na pewno nie jest dotyk, był dla mnie czymś bardzo niekomfortowym. A teraz? Nie wyobrażam sobie żyć bez dotyku. Tak bardzo kocham te uczucie. I jestem tak bardzo wdzięczna mojemu chłopakowi za to, że mogę przy nim uczyć się tych wszystkich nowych rzeczy. Po raz pierwszy. Czuję się bardzo szczęśliwa. Spełniona. I pełna miłości.
Minął ponad miesiąc odkąd napisałam wszystko powyżej. Czytając to jeszcze raz, zgadzam się ze wszystkim i chciałabym dopisać jeszcze kilka obserwacji relacyjnych. Jedną z nich jest mówienie. Dokładniej, sygnalizowanie drugiej osobie że coś co zrobiła cię zabolało, albo nie czujesz się z czymś dobrze. No, czyli komunikacja.
W terapii nauczyłam się mówić o tym, że coś mi nie pasuje, w relacjach przyjacielskich czy rodzinnych. I w teorii wiedziałam, że w związku również chcę prowadzić taką właśnie komunikację, bo jest to fundament udanej relacji. Jednak tutaj było mi o wiele ciężej wykonywać założenia teorii w praktyce. Zauważyłam jak bardzo się boję utraty najbliższej mi osoby. Mimo tego, że realistycznie wiedziałam, że mój chłopak jest empatyczny, wyrozumiały i na pewno mnie wysłucha to nieustannie pojawiał mi się chochlik z tyłu głowy, zakładający wszystkie najgorsze scenariusze. Chociaż teraz, gdy o tym myślę, to każdy z nich brzmiał jak największe fantasy to w tamtym momencie przeżywania, wydawało mi się to wszystko bardzo realistyczne i możliwe, co wywołało ogromny lęk.
Zauważyłam jak ciężko jest funkcjonować nie mówiąc. Gdy coś boli cię wewnątrz ale tego z siebie nie wyrzucisz i nie przegadasz. Takie codzienne, zwykłe bycie przy odczuwanym smutku czy złości jest bardzo trudne. I nie umiem opisać mojego uczucia spokoju i szczęścia gdy zostałam wysłuchana, zrozumiana i zwalidowana. Oczywiście żaden czarny scenariusz się nie spełnił, mój overthinking powinien wylądować w koszu, a czuję że takie rozmowy działają bardzo zbliżająco. Dają poczucie bezpieczeństwa, akceptacji. Bo niektóre słowa czy zachowania będą nas boleć, co może wynikać najczęściej z nas samych. Z naszych przeżyć, traum czy złych doświadczeń. I to naszym obowiązkiem jest zasygnalizować, co nas boli, żeby druga strona o tym wiedziała i mogła coś z tym zrobić. Bo najczęściej nikt nie jest świadomy tego, co siedzi u nas w głowie, w środku nas, i dopóki nie powiemy że coś nas zabolało, skąd ten ktoś ma wiedzieć? I możemy np obawiać się reakcji drugiej strony na nasze słowa, ale ta reakcja świadczy o tej osobie a nie o nas. Gdyby ktoś hipotetycznie zaczął cię oceniać, mówić że wymyślasz czy jesteś przewrażliwiony, to czy chcesz żeby tak właśnie były traktowane twoje emocje? Twój smutek, złość, czy lęk? Zasługujesz na to, żeby dostać walidację, zrozumienie, miłość. Żeby czuć się zaopiekowanym. Tak więc mój wniosek brzmi: jestem przeszczęśliwa, że zdecydowałam się porozmawiać o czymś co mnie trapi. W tym momencie czuję spokój, a tamte trudne emocje przeminęły, gdy zostały zaopiekowane. Komunikacja zbliża. Właściwa komunikacja zbliża.
I z taką refleksją kończę ten cały wpis. Trochę chaotyczny i nie najprostszy ale to wszystko co siedziało mi w głowie. Do następnego!